Forum Wojenne tajemnice - WARSZAWA i OKOLICE Strona Główna Wojenne tajemnice - WARSZAWA i OKOLICE
Stroroom WERTTREW'a
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Pół roku w Lipsku. Marudne wspomnienia sprzed lat

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Wojenne tajemnice - WARSZAWA i OKOLICE Strona Główna -> Wspomnienia - zbieracz różnych
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Apodemus
Senior



Dołączył: 02 Lip 2010
Posty: 627
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 98 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Leszno (Wlkp)
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 10:10, 18 Mar 2011    Temat postu: Pół roku w Lipsku. Marudne wspomnienia sprzed lat

Nieco ponad 10 lat temu, kiedy zaczynałem pracę w Turwi i byłem (jeszcze) młodym, dobrze zapowiadającym się pracownikiem nauki polskiej (ha, ha! gdzie to się podziało...) szefostwo posłało mnie na półroczne stypendium do Lipska. Był to mój pierwszy wyjazd zagraniczny w ogóle, temat był umiarkowanie związany z moją pracą, ale pojechałem. Jak się okazało, to i owo poszło niezupełnie zgodnie z planem... Krótko po powrocie zebrałem "do kupy" swoje wrażenia. Dziś prawdopodobnie ująłbym to wszystko inaczej (o ile w ogóle), ale zostawię w formie takiej, w jakiej powstało. Uprzedzam, dość długie, ale może znajdą się desperaci, którzy to przeczytają Smile Zaznaczam, że na co dzień nie jestem taki marudny Wink

* * * * * * * * *
EUROPA, EUROPA…
Przekorne impresje z półrocznego stypendium naukowego

Tytułem wstępu, czyli co mam na celu

Na przełomie roku 1999 i 2000 (od początku października do końca marca) odbyłem półroczne szkolenie z geograficznych systemów informacyjnych (GIS). Szkolenie to odbywało się w Lipsku (Niemcy, Saksonia; do niedawna NRD) w ramach stypendium finansowanego przez Leonardo–Büro Part Sachsen.
Nie jest celem tego artykułu opisywanie – niewątpliwie znacznych – korzyści naukowych i poznawczych, które przyniósł mi ten wyjazd. Po licznych, mniej lub bardziej szczerych podziękowaniach, składanych szefostwu za umożliwienie udziału w szkoleniu, chciałbym również podzielić się wrażeniami z pobytu, dotyczącymi spraw przyziemnych, bytowych, a także kontaktu z ludźmi, którzy przez te pół roku skazani byli na moje towarzystwo i krok po kroku wprowadzali w skomplikowany, lecz fascynujący świat technik GIS-u. Ponieważ podziękowania zawierały (musiały) wyłącznie zachwyty i superlatywy, ten artykuł został pomyślany jako przeciwwaga dla nich. Nie zamierzam nim nikogo obrazić, ani umniejszać znaczenia i wartości szkolenia, które odbyłem. Trudno mi jednak pominąć niektóre fakty. Wszystkie opisane poniżej zdarzenia miały miejsce naprawdę. Dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzę na nie jak na ciekawą przygodę. Jednak wtedy, kiedy to się działo, nie zawsze było mi do śmiechu…

Never-ending story, czyli moje w Lipsku zamieszkiwanie
Moje zakwaterowanie w Lipsku to źródło wielu przygód, mniej i bardziej przyjemnych, szczególnie w pierwszym okresie mojego pobytu tutaj. Wystarczy wspomnieć, że przez pierwsze dwa tygodnie miałem wątpliwą przyjemność mieszkać w czterech różnych miejscach, przeprowadzając się nie zawsze ze swojej woli.
Ale po kolei:
Na dobry początek ulokowano mnie w Connewitz – najtańszej (podobno) dzielnicy Lipska (ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami). 10 kilometrów, a może trochę więcej, od UFZ (Umweltforschungszentrum), w którym pracowałem. Miałem tam mały pokoik, „wyposażony” w maleńki okrągły stoliczek (taki na dwa piwa i dwie szklanki), jedno krzesło i plastikowy materac. Tak więc wszystkie „łachy” trzymałem z konieczności na podłodze. Wprawdzie pierwsze wrażenie trochę mnie zniechęciło, jednak uznałem że tak musi być i starałem się przyzwyczaić. W końcu za 350 DM miesięcznie nie można oczekiwać cudów.
Parę dni później o miejscu w którym mieszkałem dowiedziała się ekipa, z którą bezpośrednio współpracowałem („załatwienie” kwatery dla mnie zostawili komuś z innego działu, więc nie wiedzieli, co znalazł). Zgodnie stwierdzili, że TAM zostać absolutnie nie mogę, bo prędzej czy później (a raczej prędzej) dostanę po głowie. Szczególnie, że jestem cudzoziemcem i nie mówię po niemiecku. Szybko uradzili, że muszę się stamtąd natychmiast wyprowadzić, a oni zaczną szukać jakiegoś lokum dla mnie. Twierdziłem wprawdzie, że mogę tam zaczekać na efekty poszukiwań, jednak oni uznali, że nie jest to dobry pomysł. Jeszcze tego samego dnia przenieśli mnie tymczasowo do mieszkania, którego właściciel wyjechał na dłużej, w najbliższym czasie miał nie wracać i zostawił klucze pewnej kobiecie pracującej w UFZ. Parę dni później okazało się, że dobrze się stało, że się przeprowadziłem: w Connewitz znowu działy się sceny podobno dla tej dzielnicy typowe – demolowanie sklepów, palenie samochodów itp. Jednak co dobre szybko się kończy – właściciel mieszkania, w którym mnie ulokowano, niespodziewanie wrócił ze swoich wojaży. Na szczęście nie stanąłem z nim oko w oko w momencie jego przybycia, bo jak się później okazało, nic o mnie nie wiedział… pewnego dnia wróciłem z UFZ, a na podłodze w pokoju leżała walizka, kurtka i gazeta. Ciężko przerażony, pobiegłem kilka domów dalej, gdzie mieszkała kobieta opiekująca się tym mieszkaniem i powiedziałem jej, co się stało. Ona jednak zareagowała dość zaskakująco. Z szerokim uśmiechem zaprosiła mnie do środka, mówiąc: „ależ tak, wiem, wszystko jest w porządku, to nasz dobry znajomy, wejdź do nas, poznajcie się…” Na szczęście człowiek ten okazał się bezkonfliktowy i nie dał mi w zęby na powitanie. Czułem się jednak okropnie: nigdy dotąd nie znalazłem się w tak niezręcznej sytuacji. Musiałem w każdym razie szybko i niespodziewanie opuścić swoje tymczasowe lokum. Ponieważ poszukiwania stałego pokoju dla mnie jeszcze trwały, „awaryjnie” przeniesiono mnie do innego mieszkania, będącego pod opieką tej samej kobiety. Wyglądało tam, jakby ktoś się właśnie wprowadzał albo wyprowadzał: całe mieszkanie pozastawiane było skrzyniami, pudłami itp., miałem więc dla siebie około 5 m2 (nie w jednym kawałku), akurat tyle, żeby się wcisnąć ze śpiworem między skrzynie i zrzucić bagaż na stos na podłodze. Ponieważ nie miałem tam nawet krzesła, starałem się w miarę możliwości nie spędzać tam za dużo czasu i wracać jedynie na noc. Cały czas dręczyły mnie obawy, czy właściciele tego mieszkania również pojawią się niespodziewanie i jak zareagują na moją obecność. Na szczęście, po kilku następnych dniach znalazł się dla mnie pokoik w domu należącym do rodziców męża jednej z pracownic UFZ. Było to starsze małżeństwo, emerytowani pracownicy lipskiego uniwersytetu. Od tej pory do końca mojego pobytu w Lipsku mieszkałem u nich… ale ci ludzie i ten dom to temat na kolejną, niekończącą się opowieść. Miałem też wreszcie bliżej do UFZ, bo około 9 kilometrów.
Wszystkie te „korowody mieszkaniowe” trwały jedynie dwa tygodnie. Nie był to najlepszy czas. Nie lubię tak nagłych, gwałtownych zmian. Spodziewałem się, że na początek będzie to zorganizowane nieco inaczej. Za to bardzo szybko poznałem różne części Lipska – ale to miasto to temat na kolejną, niekończącą się opowieść…

Plan dnia, czyli jak robić żeby się nie narobić
Dzień pracy w UFZ zaczynał się między 7.00 a 9.00. W tych godzinach budynek zaczynał się zaludniać. „Ożywał” również pokój, w którym pracowałem. Ponieważ przychodziłem z reguły około 6.30, aby mieć czas na spokojne przejrzenie internetowych wydań krajowych gazet, miałem okazję obserwować, jak UFZ budzi się do życia.
Godzina 9.00 nie oznaczała jednak początku wytężonej pracy. Po włączeniu komputerów i przejrzeniu porannej prasy cała trójka, która pracowała ze mną w pokoju rozpoczynała celebrowanie śniadania. Spokojnie zaparzali kawę i herbatę, zasiadali przy wspólnym stole i przystępowali do leniwej konwersacji. Niestety, ze względu na swoją znajomość niemieckiego (a ściśle rzecz biorąc jej brak) nie mogłem uczestniczyć w niej aktywnie, mimo, że w pierwszych dniach byłem zapraszany do wspólnego „posiedzenia”. Później moi współpracownicy nie zwracali już na mnie uwagi i zajmowali się wyłącznie sobą.
Śniadaniowy rytuał kończył się między 10.00 a 10.30. Wtedy „załoga” zasiadała niekiedy do komputerów, najczęściej jednak nie zagrzewali przy nich miejsc na zbyt długo. Po części było to zapewne uzasadnione koniecznością dokonania procesów obliczeniowych przez maszyny. Znów zajmowano miejsca przy wspólnym stole, ktoś zapalał świeczki (najczęściej, niestety, aromatyczne, których działanie potęgowane było jeszcze przez zamknięte okna, których otwieranie było – mimo braku klimatyzacji – wyjątkowo niemile widziane), na stole lądowało wino i kontynuowano rozmowy, rozpoczęte zapewne przy śniadaniu. Z biegiem czasu świeczek przybywało, a opróżniane stopniowo butelki wina były zastępowane przez pełne (muszę jednak przyznać, że nie przesadzali z ilością; ostatecznie większość z nich przyjeżdżała do pracy własnymi samochodami). Około południa przypadała pora lunchu (o którym będzie mowa za chwilę), po którym ekipa udawała się na rytualny spacer, odbywany w żółwim tempie dookoła małego parku, otaczającego UFZ. Trwał on zwykle około pół godziny, po czym powracało się do stanowisk pracy, bądź też stolika z winem i świeczkami.
Odnoszę wrażenie, że używane przez moich niemieckich współpracowników świeczki miały nie tylko własności aromatyzujące. Siedząc przy swoim komputerze w oparach dymu z tychże świeczek odczuwałem niekiedy dziwny stan, podczas którego chwilami zapominałem o wszelkich problemach, które jeszcze w drodze do pracy wydawały się niezwykle istotne. Najwyraźniej świeczki zawierały także składniki, które pozwalały spokojniej niż zwykle przetrwać dzień ciężkiej, wytężonej pracy…
Przed godziną 16.00 towarzystwo zaczynało powoli wychodzić z letargu. Gaszono świeczki, chowano butelki, a o 16.00 zostawałem w pokoju sam. O tej godzinie oficjalnie kończył się dzień pracy, a w budynku pozostawali jedynie albo najwytrwalsi, albo ci, którzy nie zdążyli „wyrobić się” ze swoją pracą w „urzędowych” godzinach. Przed 18.00 należało jednak opuścić budynek, gdyż pomiędzy 18.00 a 19.00 strażnik zamykał bramę UFZ.
Raz na kilka tygodni tradycyjny plan dnia szedł w zapomnienie. Działo się to wówczas, kiedy ktoś z UFZ świętował np. urodziny. Wtedy wszyscy pracujący w jednym dziale gromadzili się w pokoju solenizanta, przy stołach zastawionych jadłem i napitkiem. Co najmniej pół dnia roboczego schodziło wtedy na miłych (najprawdopodobniej) pogawędkach (niestety po niemiecku, więc mogłem się jedynie uśmiechać). Początkowo czułem się nieco skrępowany, biorąc udział w imprezach organizowanych przez zupełnie nieznane mi osoby, jednak zauważyłem, że nikt z uczestników tych spotkań nie odmawia sobie zanadto, wobec tego skwapliwie podążałem w ich ślady. Po kilku takich imprezach wypracowałem „taktykę”: starałem się zajmować „strategiczne” miejsca możliwie blisko stołu. Pozwalało to na uniknięcie wątpliwej przyjemności, jaką był „rytualny” lunch.

Co jedzą Niemcy, czyli jak nie umrzeć z głodu
Dzień pracy w UFZ, niezależnie od swojego przebiegu, zawierał stały, żelazny punkt: czas lunchu. Cały UFZ gromadził się w kantynie, ustawiając się w malowniczej, tasiemcowej kolejce, aby przekąsić „małe co nieco”.
Na podstawie menu z tejże kantyny uznałem, że Niemcy to niebywale oszczędni ludzie. Często aż do przesady. Przykład: pewnego dnia na lunch były pyzy. Dwie sztuki „na twarz”. Najwyraźniej trochę im zostało, bo następnego dnia serwowano te same pyzy, pokrojone w plasterki i przysmażone. Lubię pyzy, ale te przyrządzone były w sposób wybitnie niekonwencjonalny. Efekt – skrajne paskudztwo. Przykład drugi: bardzo częstym tutaj „daniem” są smażone ziemniaki. Jak nietrudno się domyślić, jest to wtedy, kiedy poprzedniego dnia serwowane są ziemniaki gotowane. Przykład trzeci: pewnego razu był filecik. Następnego dnia – gulasz rybny, w którym oprócz wody z mąką i śmieciami znajdowały się połamane kawałki tychże samych filetów. Przykład czwarty: w piątki z reguły podają jakąś breję. Do tego ziemniaki albo makaron; w każdym razie coś, co w razie potrzeby da się użyć ponownie w przyszłym tygodniu. Jeżeli ktoś nie wie, co było do jedzenia w poprzednie dni, może przeanalizować skład brei i przy odrobinie szczęścia się domyśli. Sporym ułatwieniem dla analizującego jest skromne urozmaicenie posiłków i częste powtórki (np. nieśmiertelny mielony powtarza się parę razy w tygodniu). Tak na marginesie, ciekaw jestem, co oni robią z niedojedzonymi resztkami pozostawianymi niekiedy na talerzach przez skrajnych niejadków.
Opis typowego menu byłby krzywdzący i niekompletny, gdybym nie wspomniał o pojawiającym się epizodycznie puree ziemniaczanym, takim „z torebki”, którego zjedzenie za pomocą widelca jest niewykonalne ze względu na jego konsystencję. „Kuchmistrzowie” z UFZ z reguły polewają to dodatkowo sosem, dziwię się więc, dlaczego leją to na płaskie talerze. Być może dlatego, żeby się mniej zmieściło?
Zdarzały się jednak dania, które miło zaskakiwały. Pewnego dnia podano „marchewkę z groszkiem”: marchew pokrojona w plasterki i ugotowana (5, słownie pięć plasterków) i groszek prosto z puszki, bez żadnej dodatkowej „obróbki” (co najwyżej 20–25 ziarenek, nie chciało mi się liczyć dokładnie). To już był postęp, ale mimo wszystko nie rzuciło mnie to na kolana z zachwytu. Jednak dzięki temu ten przedwczorajszy mielony wyglądał nieco inaczej… Bardzo szybko zacząłem uzupełniać te posiłki przynoszonymi kanapkami (powodując ogromne zdumienie pracujących ze mną Niemców). Czyniłem to głównie ze względu na wielkość porcji, która byłaby może wystarczająca dla sześciolatka (i to też nie każdego). „Poprawianie smaku” też miało niebagatelne znaczenie. Jednak z żarcia w kantynie korzystałem ze względów rytualnych – nie chciałem łamać ich wieloletniej zapewne tradycji.

Jedność Europy, czyli podziały wiecznie żywe
Wypłacane mi stypendium (1000 DM – minimum niezbędne, aby otrzymać wizę) składało się z dwóch części: 700 DM płaciło Leonardo–Büro, natomiast 300 DM fundował UFZ. Pewnego dnia, kilka tygodni po moim przyjeździe do Lipska, w UFZ kazano mi podpisać jakiś dokument. Ponieważ był on napisany po niemiecku, a ja niestety nie byłem w tym języku zbyt mocny, poprosiłem o wyjaśnienie, co takiego mam podpisać. Okazało się, że jest to oświadczenie, że… nie otrzymuję stypendium z UFZ. Widząc moje zdumienie, moi „opiekunowie” wyjaśnili mi, że 300 DM wypłacane przez UFZ formalnie nie stanowi stypendium, lecz jest to… ich pomoc dla Europy Wschodniej. Na moment mowę mi odjęło: Zachodni Europejczycy, psiakość; jeszcze z trabantów dobrze nie wysiedli! Gdyby ktoś napluł mi w twarz, czułbym się chyba podobnie. Na szczęście pohamowałem się i nie skomentowałem tego, chociaż korciło mnie niezmiernie.
Na terenie UFZ stoi okazały budynek hotelowy. Jak mnie poinformowano, prawo do mieszkania w nim mają jedynie „poważni” goście (cokolwiek by to nie znaczyło), a np. przybysze z krajów Europy Wschodniej (oni bardzo lubią to określenie, przy każdej okazji podkreślają swoją „zachodniość”) muszą radzić sobie sami. Nie rościłem sobie praw do zamieszkiwania na terenie UFZ, zaskoczył mnie jedynie taki sposób tłumaczenia. Znamienna rzecz: nieliczni pracujący tam Niemcy pochodzący z zachodnich landów nigdy nie dawali mi do zrozumienia, że uważają mnie za kogoś gorszego, natomiast ci z byłego NRD dobitnie podkreślali swoją wyższość, kiedy tylko mieli ku temu sposobność. Jedni i drudzy z kolei jawnie manifestowali wzajemną niechęć do siebie: „wschodni” Niemcy mają żal do „zachodnich”, że po zjednoczeniu nadal są „ubogimi krewnymi”, natomiast ci „zachodni” twierdzą, że muszą łożyć ogromne środki na landy wschodnie, a im wciąż mało… błędne koło. Wygląda na to, że granica niemiecko – niemiecka została zlikwidowana tylko formalnie, a w umysłach ludzkich wciąż niewzruszenie tkwi psychologiczny „mur berliński”. Ciekawe, ile potrzeba będzie czasu, aby to zmienić.

Miasto, czyli gdzie cofa się czas
Zawsze, kiedy przyjeżdżam do nieznanego mi wcześniej miasta, staram się obejrzeć jak najwięcej. Nie inaczej było tym razem. Zwiedzanie miasta zacząłem od Centrum, ponieważ tam najtrudniej było się zgubić – ostatecznie drogę np. do Dworca Głównego mógł mi wskazać praktycznie każdy „tubylec”.
Centrum Lipska, oraz przyległe do niego dzielnice, robią na pierwszy rzut oka oszałamiające wrażenie. Szczególnie Dworzec Główny – kolos, największy w Europie dworzec czołowy. Odremontowane, lśniące budynki Śródmieścia, ekskluzywne sklepy – słowem, centrum wielkiego, europejskiego miasta. Wystarczy jednak dokładnie przyjrzeć się owym wspaniałym budynkom, by dostrzec, że wiele z nich stoi pustych. Zarówno na biurowcach, jak i domach mieszkalnych, powiewają transparenty zachęcające do wynajmu wolnych pomieszczeń. Jest ich bardzo wiele; można odnieść wrażenie, że to miasto rozpaczliwie próbuje zachęcić ludzi do osiedlania się tu lub lokowania tutaj swoich interesów. Jednak, choć widać ogromne wysiłki czynione w tym celu, są one bezskuteczne. Lipsk coraz bardziej traci na znaczeniu, coraz więcej ludzi się stąd wyprowadza, coraz więcej firm wycofuje stąd swoje przedstawicielstwa. To „wymieranie” miasta z goryczą potwierdzają ci, którzy już nie mają dość siły, aby stąd uciec, albo po prostu nie mają dokąd.
Szczególnie mocno jest to odczuwalne w oddalonych od Centrum dzielnicach. Wzdłuż wielu ulic stoją rzędy opuszczonych kamienic, strasząc ciemnymi otworami w miejscach okien, lub zamurowanymi wejściami i bramami. Opustoszałe zakłady przemysłowe zarastają zielskiem, pośród na pół zwalonych budynków fabrycznych hula wiatr. Potworne wrażenie robią puste ulice, na których po jednej stronie widać rząd zrujnowanych kamienic, a po drugiej wyszczerbione mury opuszczonej przed laty fabryki; ulice, gdzie w przerośniętym trawą bruku tkwią przerdzewiałe szyny tramwajowe; ulice, na których wieczorami nie zapalają się już latarnie – nie mają dla kogo. Nie są to wprawdzie główne arterie, lecz takich ulic jest tam wiele. Czyżby za kilkanaście lat tak miało wyglądać całe miasto?
Jednym z najdziwniejszych, ale też najciekawszych budynków Lipska jest Pomnik Bitwy Narodów. Chociaż jest to jeden z najwyższych budynków w mieście, wcale na to nie wygląda, zapewne ze względu na charakterystyczny, „przysadzisty” kształt. Wysoki jak kilkunastopiętrowy budynek, „wyposażony” jest w taras widokowy, umieszczony na szczycie. Wchodzi się nań po niezwykle krętych i nieprawdopodobnie wąskich schodach; tak wąskich, że na ścianach nie umieszczono nawet poręczy, gdyż pomiędzy nimi nie zmieściłby się nawet wyjątkowy chudzielec. Wchodząc tam, cały czas „szorowałem” ramionami po ścianach. Do pewnej wysokości zbudowano dwa takie przejścia, tak więc jedno służyło wchodzącym, a drugie schodzącym. Od pewnego momentu jednak, aż na sam szczyt, prowadziło tylko jedno takie przejście, dlatego zamontowano tam regulującą ruch sygnalizację świetlną, gdyż wyminięcie w tym przejściu dwóch osób nie było możliwe. Z tarasu rozciągał się bardzo rozległy widok, nie ograniczony wysokimi budynkami, których w Lipsku praktycznie nie ma.
Na południu miasta w każdą sobotę odbywał się targ staroci. Trafiłem tam kiedyś zupełnie przypadkowo. Obszedłem go naokoło, obejrzałem wszystko lub prawie wszystko i… nic nie kupiłem. Z całego bogactwa rozmaitości najbardziej przypadły mi do gustu ceramiczne czaszki ludzkie naturalnych rozmiarów, z których z oczodołów, z nosa i innych otworów wychodziły gryzonie, pająki i rozmaite „robactwo”. Wyglądało to bardzo realistycznie. Znakomity pomysł na urodzinowy prezent dla kogoś, komu chce się zrobić trochę na złość.

Ludzie, czyli zabawa w socjologa
Ludźmi, z którymi miałem najczęstszy kontakt, była trzyosobowa „załoga” pokoju w UFZ, w którym pracowałem. Moje pojawienie się tam było zapewne czymś w rodzaju kataklizmu, tym bardziej, że początkowo wykazywałem szczery entuzjazm i sporą aktywność w stosunku do nauki GIS-u. Ponieważ jednak moja znajomość tematu sprowadzała się do wiadomości elementarnych, wyniesionych jeszcze ze studiów, ów entuzjazm i aktywność przejawiały się głównie w zasypywaniu nieszczęśników licznymi pytaniami, co równie skutecznie odrywało ich od własnych zajęć, jak i burzyło ustalony porządek dnia. Wprawdzie miałem wyznaczoną formalnie „opiekunkę”, zajmującą się interesującą mnie tematyką, jednak po pierwsze pracowała ona na drugim końcu korytarza, a po drugie dość szybko dała mi do zrozumienia, że byłoby dobrze, gdybym jej dał spokój i zwracał się ze swoimi problemami do najbliższych „współpracowników”. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już po paru tygodniach wszelkie moje pytania wywoływały trudną do ukrycia niechęć osoby pytanej i próbę zrzucenia problemu (czyli mnie) komukolwiek innemu. Kiedy przeszedłem wstępny etap obróbki danych i zapytałem o instrukcje do dalszej pracy i usłyszałem zadane z nieukrywanym przerażeniem pytanie: „już skończyłeś?!”, zrozumiałem, że dla skazanych na moje towarzystwo „instruktorów” najlepiej jest, jeżeli zajmuję się wyłącznie sobą i nie angażuję ich w swoje zajęcia. Do tego czasu minęło jednak kilka tygodni, podczas których zdążyłem ostatecznie zniechęcić do siebie ich wszystkich. Przedtem długo nie wiedziałem, dlaczego wręcz alergicznie reagowali na wszelkie próby nawiązania kontaktu, zarówno „służbowego”, jak i towarzyskiego. Po dłuższym czasie przestali zwracać na mnie uwagę tak dalece, że pewnego dnia, kiedy wychodzili na lunch, zamknęli za sobą drzwi na klucz, mimo, że zostałem wewnątrz, a moje stanowisko znajdowało się naprzeciwko drzwi i było naprawdę trudne do przeoczenia. Byłem tym faktem tak zaskoczony, że zanim otworzyłem drzwi swoim kluczem, przez dłuższą chwilę siedziałem niezdolny do najmniejszego ruchu, wpatrując się w matową szybę na drzwiach, za którą powoli znikały cienie współpracowników.
Moi gospodarze, do których trafiłem po opisywanej wyżej dwutygodniowej „tułaczce”, najwyraźniej uważali mnie za przedstawiciela innej cywilizacji, znacznie mniej rozwiniętej niż „zachodnioeuropejska”. Wprawdzie zwykle okazywali mi życzliwą obojętność, jednak czasami miewali „napady”, podczas których okazywali się nadzwyczaj towarzyscy po czym na dłuższy czas wszystko wracało do normy. Podczas jednego z takich „napadów” pojechałem z nimi na zakupy do hipermarketu pod miastem. Kilkakrotnie z dumą podkreślali wielkość tych sklepów i sprawiali wrażenie nieco zawiedzionych, kiedy wreszcie zrozumieli, że nie jest to dla mnie nic nowego.
Innym razem zabrali mnie ze sobą na wystawę wypchanych zwierząt i rozmaitych rytualnych akcesoriów pochodzących z Australii. Pewnym urozmaiceniem była możliwość rozmowy z podróżnikami, którzy to przywozili (na szczęście mówili po angielsku, więc mogłem się z nimi stosunkowo łatwo dogadać). Po krótkiej rozmowie z nimi dowiedziałem się, że znaczna część „aborygenów” dość radykalnie zmieniła sposób życia i żyje nieźle z turystów, dla których specjalnie hodowane (nie mam pomysłu, jak to inaczej określić) plemiona na zamówienie i za odpowiednią opłatą dają pokaz obrzędów, służących niegdyś do rozmaitych celów.
W ramach owych kontaktów towarzyskich mój gospodarz lubował się we wspomnieniach, których głównym tematem były opowieści, jak to jako młody człowiek był w Polsce. Działo się to w czasie wojny, kiedy wcielono go do armii. Ogromnie mnie korciło, aby go zapytać, jak mu się podobało. Uznałem jednak, że takie pytania mogłyby być uznane za nadmiar złośliwości, dlatego się powstrzymywałem. Nie było to wcale łatwe.
Skądinąd sympatyczni staruszkowie, jakimi byli moi gospodarze, nie mogli się nadziwić, że… codziennie korzystam z prysznica. Z tego tytułu podnieśli mi zresztą miesięczny czynsz o 50 DM. Wciąż jednak utrzymywali, że zdecydowanie nadużywam wody – według nich „wszyscy” kąpią się raz, a co najwyżej dwa razy w tygodniu, a ja mam wygórowane wymagania. Rozumiem potrzebę oszczędzania wody, starałem się możliwie skracać czas kąpieli, trudno jednak było ten czas szczególnie wydłużać: kiedy mijały dwie minuty, zdenerwowany pan domu wpadał do łazienki z awanturą… Skracaniu czasu pobytu pod prysznicem sprzyjał dodatkowo jeszcze jeden czynnik: łazienka, z której pozwolono mi korzystać, mieściła się w nieogrzewanej piwnicy, co w porze zimowej było dość dokuczliwe. Nie mogłem się jednak przekonać do rezygnacji z codziennych ablucji.
Pewnego razu moi gospodarze stwierdzili, że zbyt głośno przekręcam klucz w drzwiach wejściowych, wchodząc do domu. Ponieważ wcześniej nie instruowali mnie co do sposobu obsługi zamka, poprosiłem o wyjaśnienie i pokazanie cichej metody przekręcania klucza. Okazało się, że trzeba pociągnąć drzwi i popchnąć klucz, wtedy zamek działa cicho. Na szczęście udało mi się dość szybko opanować tę sztuczkę i głośność obsługi zamka nie była więcej powodem żadnych konfliktów.
Jednak ich „numerem popisowym” była szczególna dbałość o porządek w pokoju, który wynajmowałem. Nie uważałem się przedtem za szczególnego bałaganiarza, jednak u nich musiałem dość znacznie zrewidować swoje poglądy. Jeśli zdarzyło mi się pozostawić nie dość dokładnie według nich ułożoną pościel lub własną piżamę, po powrocie z UFZ znajdowałem wszystko złożone w idealną kostkę. Sztukę składania bielizny mieli opanowaną do perfekcji.
Swoistym fenomenem Lipska jest silenie się na oryginalność bardzo dużej ilości ludzi; co ciekawe, niezależnie od wieku. Szczególnie w Centrum powszechny jest widok osobnika z zielonymi włosami, w podartych dżinsach i różowych glanach, przyozdobionego ogromną ilością wisiorków i kolczyków. Szczególnie na te kolczyki jest dziwny szał: ciekaw jestem, ile się ich zmieści na jednym człowieku i czy są miejsca, gdzie nie da się wbić kolczyka. Niekiedy, będąc pozbawionym tych wszystkich akcesoriów, miałem wrażenie, że jestem w mniejszości. Czyżby zanosiło się na to, że za jakiś czas największym oryginałem i dziwolągiem będzie ktoś, kto według klasycznych (przestarzałych? staromodnych?) kryteriów nie wyróżniałby się z tłumu?
Rozdziałem samym w sobie są rodzice z dziećmi, podróżujący pojazdami komunikacji miejskiej. Mam na myśli dzieci w wieku od lat kilku do… nie wiem ilu, ale górna granica wieku jest dość wysoko. Po wejściu do tramwaju rozpoczyna się zwykle (na oko w 90% przypadków!) pokaz umiejętności „sportowych” dzieci: wyścigi wzdłuż wagonu, podciąganie na uchwytach, chodzenie po ścianach (przy pomocy tychże samych uchwytów, kasowników, siedzeń i innych wystających elementów wyposażenia) i wiele innych, mniej lub bardziej zaskakujących. Towarzyszące temu efekty akustyczne pomijam litościwym milczeniem… Przerażający jest dla mnie absolutny brak reakcji ze strony rodziców, motorniczego i w ogóle kogokolwiek. Czyżby to był przejaw lansowanego tu i ówdzie wychowania „bezstresowego”?
Kiedy takie dzieci podrosną, zaczynają jeździć tramwajem bez opieki rodziców. A wtedy… bywa różnie. Zdarzyło mi się dość pośpiesznie wysiąść z takiego tramwaju, żeby nie oberwać np. nisko przelatującą tabliczką z opisem trasy lub fragmentem siedzenia. Zrywanie naklejek informacyjnych albo osłon śrub przy siedzeniach jest tu zjawiskiem, które nie powoduje niczyjej reakcji. Ciekawe zjawisko. Przy czymś takim opieranie nóg na przeciwległych siedzeniach lub leżenie na siedzeniach w poprzek wagonu nie jest niczym nadzwyczajnym; w pewnym momencie zacząłem się do tego powoli przyzwyczajać. Do palenia w tramwaju (wbrew zakazom, które formalnie obowiązują) mimo wszystko jakoś przyzwyczaić się nie mogłem. Swoją drogą, w Warszawie, Poznaniu czy Krakowie takie coś raczej by „nie przeszło”.

Raport, czyli kiedy zaczyna się koniec
Aby moje szkolenie można było uznać za zaliczone, zostałem zobowiązany do napisania raportu końcowego, zawierającego opis wykonanej tutaj pracy i przykładowe dane, opracowane w tym czasie. Raport musiał zostać wykonany kilka tygodni przed końcem mojego pobytu; jego napisanie warunkowało wypłacenie mi części (około jednej trzeciej) stypendium. Później zresztą okazało się, że tę część otrzymałem na dwa dni przed powrotem do Polski. Trochę dziwne; wydawało mi się, że za to stypendium miałem się tu utrzymać, tym bardziej, że np. za wynajęcie pokoju lub bilet miesięczny musiałem płacić na bieżąco. Jednak jeszcze dziwniejszą sytuację miała inna stypendystka z Polski, która pracowała tu kilka miesięcy przede mną w innym dziale UFZ: musiała ona napisać swój raport końcowy w trzecim miesiącu swojego półrocznego stypendium. Tak więc moja sytuacja okazała się i tak znacznie bardziej logiczna i komfortowa.
Kiedy już wydawało mi się, że raport jest ukończony, zaprotestowała moja „opiekunka”. Z oburzeniem stwierdziła, że zdecydowanie zbyt mało napisałem o jej wkładzie pracy w moje szkolenie i kategorycznie zażądała obszernego uzupełnienia, które później osobiście uzupełniła jeszcze bardziej. Ciekawe, że przedtem starała się mieć ze mną możliwie jak najmniej wspólnego. Z biegiem czasu przybywało tych, którzy czuli się zobowiązani do ingerencji w treść mojego raportu. Wytyczne, które od nich otrzymywałem, były często sprzeczne ze sobą, tak więc wciąż powstawały nowe wersje raportu, które były kolejno przerabiane przez coraz większy krąg poprawiaczy. Nie przypuszczałem, że kilkustronicowy raport można pisać przez kilka tygodni.
Uznanie raportu przez moją „opiekunkę” za zakończony nie było wcale końcem zabiegów z nim związanych. Następnym etapem było zbieranie podpisów „wszystkich świętych” z UFZ, ponieważ okazało się, że całe ich grono musi złożyć na nim parafę. Cóż, zbieranie podpisów to też cenna umiejętność.
Najłatwiej było zdobyć pierwszy podpis – swój.

Epilog, czyli nareszcie w domu
Długo odliczałem dni do powrotu. W ostatni dzień mojej pracy w UFZ urządziłem swoim współpracownikom i opiekunce małe przyjęcie z kawą i ciastem, powiedziałem, że było mi bardzo miło spędzić z nimi ten czas (niech żyje szczerość), oni odpowiedzieli w podobnym tonie, a moja opiekunka wręczyła mi na pamiątkę album ze zdjęciami z różnych części Niemiec (miły akcent, nie spodziewałem się), kilkakrotnie podkreślając, że sama wybierała. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, po czym oddałem klucz, kartę wstępu i pojechałem się pakować (właściwie byłem już z grubsza spakowany tydzień wcześniej).
Dzień, w którym jechałem do Polski, był chyba najbardziej wyczekiwanym przeze mnie dniem podczas całego stypendium. Po powrocie wziąłem tydzień wolnego, aby trochę się „wyciszyć”, odreagować, porozmawiać po polsku… Dość długo trwało, zanim całkowicie „doszedłem do siebie”. Na szczęście w końcu mi się to udało.
Pamięć idealizuje przeszłość. Kiedy wracam myślami do tamtych dni, często śmieję się z przygód, które wtedy wcale nie nastrajały mnie optymistycznie. Mimo wszystko pogodę ducha zachowuję, samopoczucie dobre na przyszłość zostawiam, dobre wspomnienia w pamięci zostawiam a złe uznaję za niebyłe…


Post został pochwalony 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
lawor11
Moderator



Dołączył: 29 Paź 2007
Posty: 1782
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 24 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:16, 20 Mar 2011    Temat postu:

nie było tak źle. PRzeczytałem całość, masz zadatki na pisarza! Umiejętnie dobrane słowa, fajna narracja, poetą nie jestem, z polaka miałem zawsze piątki, więc miło mi się Apodemusie czytało te wspomnienia.

- jedno pytanie. Piszesz, że porozumieć się z Niemcami nie było jak, a pod koniec wspólnie pisaliście raport! To po "jakiemu"? po angielskiemu? Laughing


Jest wiele razeczy, które i mnie zaskoczyły, gdy byłem kiedyś na wyjeździe, jako wychowawca kolonii dla polskich dzieci.
Byliśmy blisko Karl-Marx-Stadt.

Mógłbym wiele Twoich fraz i zwyczajów niemieckich potwierdzić.
Cóż tu mówić, że krakowianie to centusie. Niemcy biją ich na głowe! To super sknerusie! Do setnej potęgi.

Nasza stołówka kolonijna to był nowoczesny na owe czasy tzw. szwedzki stół. A były to lata, ja wiem, góra 80-te, ale jeszcze za komuny.
Więc to, że chlebek wracał do nas wielokrotnie, skonstatowałem już po paru dniach, zresztą takich stęsknionych za nami wiktuałów było więcej Laughing
To było bezpośrednim powodem mojego zatrucia. POkarmowego oczywiśćie, świec żadnych z "dodatkami" nie paliliśmy
Tak więc rano było śniadanie, smakował mi bardzo iluśdniowy pasztet i inne salami - Niemcy uwielbiają salami!
Potem był wyjazd autobusami do Lipska chyba. Upał jak fiks, więc początkowo nie dziwiło mnie, ze słąbo się czuję, ale jak zaczęły mi przed oczami latać białe plamy, nie czułem rąk i cicho się jakoś zrobiło, to uznałem, że trzeba podnieść alarm!
JAko żywo dojechała do centrum miasta karetka, lekarz zmierzył mi ciśnienie, słabiutkie zresztą, coś mi zaaplikował i już nie pamiętam jak, zabrali mnie na obserwację na ichnie pogotowie.
Było tam kilka łożek tuż koło siebie, oddzielonych tylko parawanem. Jakiś zastrzyk zaliczywszy, musiałem odleżeć swoje. Pamiętam, że język miałem suchy jak kołek! I na moje nieporadne prośby o picie, ktoś się ulitował i dał mi kawałek ............... suchej bułki! To był mój najdłuższy posiłek w życiu. Nie macie pojęcia, jak można długo gamlać w suchych ustach kawałek równie suchej bułki, a śliny ani na lekarstwo! Koszmar.

Jakoś w końcu mi przeszło i wróciłem do żywych.

Nic oczywiście się nikomu nie stało, za ten wielodniowy pasztet. Tylko ja odcierpiałem swoje.

Podczas owej wycieczki kupilismy dzieciakom posiłek w dużej restauracji. Tam widac było, jak rozwrzeszczani klienci traktowali nas polaczków jak bydło trzeciej kategorii. Kelner niósł i niósł, ale wciąż nie do nas to jedzenie.


Na kolonii po paru dniach kierownictwo postanowiło nas ugościć, zaprosili na kolację, były frykasy i ananasy, grzanki z mięsem i piwko w kieliszkach! Takich wysokich. No i nie wiem czemu, kelner za każdym piwem pisał sobie kreskę - w końcu nas zaprosili!?

Ale rzeczywistość okazała się dużo gorsza. Po prostu niemiaszki odebrali sobie należność za ten poczęstunek z naszych pensji! Oto prawdziwa niemiecka gościnność Shocked

Na koniec kolonii musiało być co? ........... Ognisko! PRzytargaliśmy z lasu sporo drewna, co też się niemcom nie podobało. Kierownik kolonii postanowił czuwać. PRzytargał motopompę strażacką, rozwinął długi wąż i czekał opodal. Kiedy bawiliśmy się w najlepsze, krzyknął: Achtung! Das ist alles fur heute! Schlus.

I co? ano siknął sikawką w nasze ognisko! Co za naiwny człowiek. Mógł naprawdę doprowadzić do pożaru. A jak?
No jak walnął w taki duży ogień potężnym strumieniem wody, to się te ogniste żertwie rozleciały po całej okolicy! Wtedy dopiero dostał pieprzu pod ogon. Miotał się z tym wężem jak oszalały, lejąc to tu to tam i nas przy okazji. Wyglądało to z boku, jak zaaranżowane, a tak nie było.

Ten wyjazd mnie skutecznie wyleczył z podróżowania po NRD.

Czy ktoś doczytał do końca, he, he ????????????

- Apodemeus chyba tak Rolling Eyes


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gleszek41
odNotowany



Dołączył: 02 Kwi 2009
Posty: 670
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 20 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 23:25, 20 Mar 2011    Temat postu:

Oj, Lawor słaby organizm miałeś po prostu..

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
lawor11
Moderator



Dołączył: 29 Paź 2007
Posty: 1782
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 24 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 23:30, 20 Mar 2011    Temat postu:

gleszek41 napisał:
Oj, Lawor słaby organizm miałeś po prostu..


No jasne, na zepsuty pasztet to trzeba być super zdrowym

Ty byś to łyknął niezauważalnie dla zdrówka Question Laughing


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Apodemus
Senior



Dołączył: 02 Lip 2010
Posty: 627
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 98 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Leszno (Wlkp)
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 8:39, 21 Mar 2011    Temat postu:

lawor11 napisał:
Piszesz, że porozumieć się z Niemcami nie było jak, a pod koniec wspólnie pisaliście raport! To po "jakiemu"? po angielskiemu?

Właśnie tak. "Z założenia" wszystko miało się odbywać po angielsku, niestety ja po niemiecku to do tej pory niewiele ponad "guten Tag" czy jak to tam idzie Very Happy Z moimi gospodarzami z kolei porozumiewałem się głównie po rosyjsku. Z językiem jest w ogóle ciekawa sprawa, bo złośliwi twierdzą, że dla Saksończyków powinno się organizować obowiązkowe kursy języka niemieckiego - w tym regionie mówią nieco odmiennie, pamiętam, że nawet jakieś inności były w nazewnictwie dni tygodnia i innych "codziennych" wyrażeniach.
A w ogóle to dzięki za słowa uznania, bo o talenty literackie nigdy się nie podejrzewałem. Powyższy tekst powstał w dużej mierze w oparciu o... emaile, które wysyłałem z Lipska do moich znajomych; jakiś czas po powrocie "napadło mnie" na spisanie swoich wrażeń, popytałem więc, czy coś im się zachowało... okazało się że tak, więc posklejałem to w całość, wywaliłem wstawki prywatno-korespondencyjne, dopisałem to o czym nie wspomniałem wcześniej i tak wyszło...
Widzę, że też masz ciekawe wspomnienia z NRD Smile jeśli masz więcej, to chętnie bym poczytał, chociaż nie zazdroszczę co poniektórych "wrażeń". Ciekaw jestem, czy dziś wyglądałoby to podobnie, mam wrażenie, że w wielu kwestiach tak. Poza tym, jest dla mnie zdumiewające, jak głęboki podział tkwi w Niemcach mimo zjednoczenia. Moje kontakty z Niemcami z zachodnich landów, a także wyjazdy w tamte strony, wspominam bardzo dobrze, natomiast "Ossi" są, jakby to ująć, inni... Dziwne. Zabliźnianie sztucznych podziałów potrwa chyba wielokrotnie dłużej, niż ich tworzenie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jurand
Junior



Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 48
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Radom
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 22:49, 21 Mar 2011    Temat postu:

A mi się bardzo fajnie czytało Wasze wspominki..... ja niestety mało pamiętam z wyjazdów do NRD z rodzicami...... ale pamiętam, że były Very Happy. I jeszcze mój mały apel; Panowie..... popiszcie jeszcze trochę Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
oelka
Moderator



Dołączył: 17 Gru 2006
Posty: 1303
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 36 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: MDM
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 2:01, 22 Mar 2011    Temat postu:

lawor11 napisał:
- jedno pytanie. Piszesz, że porozumieć się z Niemcami nie było jak, a pod koniec wspólnie pisaliście raport! To po "jakiemu"? po angielskiemu? Laughing


Skoro jest to świat nauki to porozumiewanie się na piśmie i nie tylko, domyślnie odbywa się angielsku. Nawet Niemcy i Francuzi są to wstanie przyjąć to do wiadomości. Very Happy

Apodemus napisał:
Na przełomie roku 1999 i 2000 (od początku października do końca marca) odbyłem półroczne szkolenie z geograficznych systemów informacyjnych (GIS). Szkolenie to odbywało się w Lipsku (Niemcy, Saksonia; do niedawna NRD) w ramach stypendium finansowanego przez Leonardo–Büro Part Sachsen.

No proszę. Ja w tym czasie pakowałem się do Strasbourga. Też zresztą z powodów naukowych. Bo to miasto poza leżącym na uboczu Parlamentem Europejskim, jest przede głównie dość dużym ośrodkiem naukowym z Uniwersytetem Pasteura i kilkoma instytutami CNRSu.
Jak bym pozbierał swoje wspomnienia z kilku moich wyjazdów, to pewnie niektóre punkty byłyby podobne. Smile
Poza dorobkiem naukowym tych wyjazdów pozostało mi jeszcze całkiem pokaźne pudło fotografii głównie z Alzacji i Badenii-Wirtembergii, które czekają na pogawędkę ze skanerem.

Krzysztof


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
lawor11
Moderator



Dołączył: 29 Paź 2007
Posty: 1782
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 24 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 2:38, 22 Mar 2011    Temat postu:

Jurand napisał:
A mi się bardzo fajnie czytało Wasze wspominki..... ja niestety mało pamiętam z wyjazdów do NRD z rodzicami...... ale pamiętam, że były Very Happy. I jeszcze mój mały apel; Panowie..... popiszcie jeszcze trochę Wink


Cieszyć, cieszyć - dziękować, dziękować Razz

Ja już chyba więcej nic nie dodam, oprócz tego, że w tamtych latach wielkie wrażenie zrobiło na mnie zapowiadanie przez głośnik kolejnych przystanków w autobusach. Z wielkim uznaniem żeśmy to przyjęli. U nas dopiero od paru lat w stolicy się tak dzieje - a może się mylę?

Ogólne wrażenia mamy jednak z Apodemusem podobne - Niemcy to straszne szkruby - no, centusie i sknery. U nich to normalne, ale dla nas to niemal nie do przyjęcia.
Pamiętam, że mieli dobre piwo, oj dobre!
No i jak zwiedzałem jakieś wielkie muzeum w Lipsku (? Dreźnie?) to były tam jakieś złote skarby naszych królów, korony czy coś takiego.

Byłem też w owych czasach w Berlinie, widziałem mur berliński - jeszcze normalnie stojący. Była tam kopia jakiegoś budynku z Egiptu - ogromnych rozmiarów, plus mumie i skarby Egiptu. Były też szkielety dinozaurów itp, zabraniali tam wszędzie robić zdjęcia

No i ostatnie wspomnienie, byliśmy na wieży telewizyjnej w Berlinie?
Pamiętam, ale to już była zwykła wycieczka, stoimy do kasy i układamy sobie, jak to tej kobicie w kasie powiemy, że chcemy 3 bilety - po niemiecku. I kiedy przyszła nasza kolej, to stękamy, dukamy, szwargoczemy coś bez ładu i składu, a pani się wychyla i czysto po polsku pyta: - To ile tych biletów chłopaki dla Was?
Kopara nam opadła.
Jak wyjechaliśmy na górę, a jest to dość wysoko, to przy wyjśćiu udało mi się zajrzeć w szczelinę między windą a szybem, było oświetlony. Coś niesamowitego, tunel jak w kosmos, dna nie było widać, taka mała kropeczka.

No i powierdzam, Polaków w knajpach NRD obsługiwano nonszalancko i zawsze z dużym opóźnieniem. Kiedy dziś widzę Niemców, jak w Polsce sie zachowują, to czasem myślę sobie - bydło!
Krzyczą, wrzeszczą, chleją piwsko, zero kultury, nie mówię, że tak wszyscy, ale często widziałem u nas takie obrazki, ~żenada! Confused

PS - oelka - napisz coś!!!!! skoro nam się tak zebrało na wspominki-kominki
No i pokaż zdjęcia jakieś Razz

A - pamiętam, kupowałem tam filmy cz-b do aparatu, slajdy ORWO, no i trochę chemii, np. R-09 (niektórym znany Wink ), czasem jakiś papier, filtry, statywy, tego tam było dużo. - Praktic`i - nie kupiłem Crying or Very sad
No i buty tam były bardzo tanie!, szczególnie welurowe, u nas przebój i szok w PRL, tam każdy takie miał


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez lawor11 dnia Wto 2:46, 22 Mar 2011, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
maciejszkocki
Don Penetratore



Dołączył: 14 Mar 2006
Posty: 2825
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 43 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: z Mokotowa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 11:35, 22 Mar 2011    Temat postu:

W latach 1988-91 miałem wątpliwą przyjemność zmarnować trzy ważne lata swego życia w Kolonii. Po za kilkoma mam same złe wspomnienia, które jeszcze obecnie wracają czasem w postaci koszmarów sennych.
Bardzo mile zachowałem sobie w pamięci smak tamtejszego regionalnego piwa "kolsch" (przez o z umlautem).
Doskonale pamiętam szok cywilizacyjny po przyjeździe: pierwszego dnia trzeba było zrobić podstawowe zakupy żywnościowe więc poszedłem z ojcem do supermarketu na parterze wieżowca w którym zamieszkaliśmy. Chcemy skorzystać z wózka a tu przykrość - trzeba włożyć markę (wtedy w PRLu 1DM to było pół flaszki czyli realny pieniądz). "A to sk...syny kapitaliści!" brzmiał nasz komentarz ale stary to pobolał bo żreć trzeba. W sklepie byliśmy jedynymi klientami, załoga patrzyła na nas wilkiem, przez megafony nadawano jakieś komunikaty proszące o opuszczenie sklepu - było ok.18'30 a dopiero póżniej się dowiedzieliśmy, że sklepy tam są czynne tylko 18ej podczas gdy w Warszawie były do 19ej. Drugi szok - ilość i wybór towarów a zwłaszcza odkrycie, że żółty ser jest droższy od szynki (!). Trzeci największy dotyczył znów wózka - przypinamy go z powrotem a tu ku naszemu zaskoczeniu marka wyskoczyła z powrotem! Do dzisiaj kwaśno się uśmiecham jak sobie przypominam naszą spontaniczną, odruchową reakcję - rozejrzeliśmy się szybko dookoła, łaps za markę i chodu...

Jeśli chodzi o kontakty z tubylcami to w 95% odnosili się oni do mnie/nas z wyższością zabarwioną pogardą, te pozostałe 5% to byli komunizujący lewicowcy zdziwieni, że narzekamy na zdobycze socjalizmu...
Co innego imigranci, ci zachowywali się normalnie, wręcz serdecznie i to bez względu na różnice kulturalne czy religijne. Miałem kiedyś okazję zostać zaczepiony przez watachę chuliganerii tureckiej w kolejce podmiejskiej wieczorem: niemiaszki uciekały bo który się opóźniał to dostawał bęcki, ja siedziałem twardo i czekałem spokojnie na swoją kolej, zaproponowano mi pozbycie się kasy, ja na to zaproponowałem im współżycie z matkami i psami, w reakcji na mój akcent spytali się czy jestem Serbem jak usłyszeli żem Polak to tylko się uśmiechnęli i poszli dalej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
lawor11
Moderator



Dołączył: 29 Paź 2007
Posty: 1782
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 24 razy
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 0:01, 23 Mar 2011    Temat postu:

No proszę, niezłe wspominki Very Happy

Coś w tych germańcach jest, że oni tacy wyliczeni, tacy akuratni, z wężem w kieszeni, bardzo przykra cecha, ale widać, oni tak mają

Kiedyś przyjechał tu do nas do Polski do znajomych ich wujek z Niemiec, zabrał się z jakimś Niemcem, który miał dość dużą osobówkę, i w sumie ponoć było taniej niż koleją czy autobusem. Ale ten kierowca był samowystarczalny! On na postoju gotował herbatę czy kawę, płacił co najwyżej za parking strzeżony (bo to dla niego tanio) i tam wyjmował pół kuchni, gotował, mył, tam w aucie spał itd.
A wiadomo było, że stać by go było na przyjazd normalnie autobusem czy pociągiem, na nocleg w polskim hotelu, ale tak miał taniej!

Niektórzy Niemcy to objadą całe swoje miasto, żeby znaleźć stację, gdzie paliwo jest o feniga tańsze, choć nie policzą, ile na to szukanie tańszego paliwa spalili paliwa Laughing

To może wydawać się śmieszne, ale tak tam wiele osób żyje do dziś. Kto wie, skąd się to u nich wzięło? Z czasów wojny chyba

No bo można by pomyśleć, że Niemcy są większymi sknerami niż Szkoci


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Wojenne tajemnice - WARSZAWA i OKOLICE Strona Główna -> Wspomnienia - zbieracz różnych Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin